sobota, 31 lipca 2010

Puste stadiony w RPA, czyli czego musimy się strzec po Euro 2012

Spotkałem się ostatnio z opinią, że problemem RPA po Mistrzostwach Świata 2010 będą puste stadiony, które nie będą używane. Pięć z nich było zbudowanych od zera, pięć jedynie odnowiono, ale i tak kosztowało to niemało. Sceptycy przedstawiają podobne wizje w kontekście Euro 2012.

Warszawa z pewnością stanowi specyficzny, nieco dziwny przykład sposobu planowania miejskiej infrastruktury na masową imprezę sportową. Dwa stadiony w jednym mieście. Na jednym na co dzień będzie grał klub, Legia Warszawa. Właściciele ciągle liczą na kolejne sezony i sukcesy w rozgrywkach europejskich. Przyda im się porządny stadion, żeby podejmować kluby „z górnej półki”. Na drugim, poza meczami reprezentacji nie do końca wiadomo co będzie. Oba obozy inwestorów mówią o organizacji koncertów. Efekt pewnie będzie taki, że imprezy trzeba będzie podzielić pomiędzy dwa stadiony. Nikt jakoś na tym specjalnie nie skorzysta, ale ITI, wciąż ma Legię i jej kibiców.

Ja wciąż się zastanawiam, po co nam dwa stadiony. Oczywiście, jako kibic Legii nie dopuszczam do myśli przeniesienia stadionu Legii na miejsce Narodowego. Ł3 od zawsze jest domem „Wojskowych” i tego nie wolno zmieniać. Ale czy potrzebowaliśmy tego Narodowego? Nie lepiej było zbudować porządny stadion Legii (miasto i tak się do niego dorzuciło, i to umówmy się, że niemało)? Wychodząc z założenia, że klub ma być wizytówką miasta, miasto nie potrzebuje osobnej wizytówki - stadionu. Stadion Narodowy, X Lecia (zwał, jak zwał) przez lata miał być elementem socjalistycznej propagandy sukcesów narodu prowadzonego przez klasę robotniczą, również sukcesów w sporcie. A wiadomo jaki sport jest najlepszy na świecie.

Nie wiem, czy zostaniemy z bezużytecznymi stadionami tak, jak zostało w tym roku RPA. Możliwe, że jednak jakoś uda się je zagospodarować po imprezie. Inwestycji w Warszawie jednak nie rozumiem. Z perspektywy mieszkańca Stolicy wolę metro.
Rozważań na temat Euro 2012 będzie z pewnością więcej.

piątek, 30 lipca 2010

Arsenal szuka bramkarza, czyli o tym dlaczego polscy piłkarze mają problemy w zagranicznych klubach

Aj, szkoda mi cholera Łukasza Fabiańskiego, świetny, młody bramkarz, który koniecznie chciał grać w jednym z najlepszych klubów na świecie. Efekt jest oczywiście taki, że wcale nie gra, a co gorsza jego pracodawca Arsenal Londyn wyraził zainteresowanie Federico Marchettim, co oznacza, że zwiększy się konkurencja w polu karnym „Kanonierów”. Jeżeli transfer dojdzie do skutku poza Almunią, będzie jeszcze jeden człowiek na drodze do wymarzonej dla Łukasza pozycji w angielskim klubie.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Łukasz Fabiański sam postawił się w tej trudnej sytuacji. Podobnie, jak wielu jego rodaków chciał opuścić boiska Ekstraklasy i pójść „ o krok dalej”. W przypadku Fabiańskiego były to nawet dwa kroki. „Fabian” przesiadł się ze skutera na ścigacz, pomijając etap zwykłego motoru. Jednak, zamiast pędzić po autostradach Premier League stoi w miejscu. Patrząc na sprawę w ten sposób, dużo sensowniejszy wydaje się być ruch Janka Muchy, który od przyszłego sezonu będzie grać w Evertonie, ligowym średniaku, który raczej nie walczy o mistrza Anglii. Ważne, że będzie grać, a nie siedzieć na ławce, a z Evertonu zawsze łatwiej przejść do lepszego klubu niż z Legii.

W przypadku doświadczonego Jurka Dudka można zrozumieć dlaczego poszedł do Realu Madryt, gdzie nie miał szans gry, gdyż każdy wie, że gwiazdą tego klubu jest Iker Casillas – chodziło o kasę i emeryturkę w dobrym klubie (nad czym ubolewam, gdyż widzę tu pewien brak ambicji). Pamiętajmy jednak, że wcześniej, jeszcze przed Liverpoolem grał on w solidnej firmie – Feyenoordzie Rotterdam.

Łukasz Fabiański trochę się przeliczył i jeżeli tak dalej pójdzie niedługo będzie musiał rozglądać się za nowym klubem. Albo, jak inny niespełniony gwiazdor, Euzebiusz Smolarek (od nowego sezonu piłkarz Polonii Warszawa), wróci do polskiej ligi.

Z informacji transferowych nie związanych z Polakami –osobiście jestem w szoku. Raul w Schalke 04. No, no. Wiem, że ostatnio nie łapał się do pierwszego składu, ale osobiście myślałem, że to niemożliwe, aby legenda „Królewskich” opuściła klub z Madrytu. Jak widać nie ma rzeczy niemożliwych... .

środa, 28 lipca 2010

Porozumienie SKLW z zarządem KP Legia Warszawa, czyli jak Gazeta straciła swój wzór kontaktów z kibicami

„Pożyjemy, zobaczymy”, tak najkrócej można opisać atmosferę panującą wśród kibiców Legii Warszawa zgromadzonych wczoraj na nowym stadionie tego klubu.

Mała dygresja na temat stadionu, nie mogę się powstrzymać… . Naprawdę imponujący obiekt. Osobiście odwiedzałem go po raz pierwszy. Mam tylko nadzieję, że nagłośnienie, które zaprezentowano na spotkaniu nie jest tym, które miało zapewnić, że na Łazienkowskiej koncertować będą największe gwiazdy. Nic nie było słychać! Kibiców było ok. 500 – 600.

W każdym razie… część osób mówiła wręcz o szoku (w negatywnym tego słowa znaczeniu). Po licznych przejściach z prezesami, szefami bezpieczeństwa, oczerniającymi wywiadami w mediach fani ze Stolicy są co najmniej ostrożni. Dwie rzeczy są pewne, na meczu z Arsenalem będzie komplet, a liczba sprzedanych karnetów wyniesie więcej niż 4 tys. ( przypominam, że nowy stadion ma ok. 30 tys. miejsc). Klub tego potrzebuje. Inaczej otwarcie nowego obiektu będzie klapą podobną do tej, jaką wczoraj zafundowali kibice Sparty Praga.

Wczorajsze wypowiedzi przedstawicieli SKLW i prezesa Kosmali dwukrotnie przerwał huk wybuchającego Achtunga. Trzymający mikrofon przedstawiciel zarządu podskoczył i z niesmakiem spojrzał w stronę skąd pochodził hałas. Jednak spotkanie toczyło się dalej, na sektor nie wparowała ochrona i nikt nie dostał zakazu.
Kibice mieli kilka pytań. Jedno z nich dotyczyło reakcji Gazety Wyborczej na ogłoszony 26 lipca rozejm w wojnie, która trwała na Łazienkowskiej 3 w Warszawie. W odpowiedzi podkreślono, że jest to jedyny tytuł, który tak skomentował tę sprawę. Rzeczywiście, flagowy tytuł Agory, który wydawał się iść ramię w ramię z drugim gigantem mediowym – ITIem został trochę na lodzie ze swoimi wypowiedziami o przykładach walki z chuliganami i jedynym, osamotnionym klubie w Polsce, który chce coś zmienić. Teraz Legia nie chce zmieniać, chce współpracy. Dziennikarze wymieniali co wybaczył zarząd: Wilno, „Jeszcze jeden!”. Niektórzy przypominali też wydarzenia na Starówce po zdobyciu mistrzostwa Polski i Puchar Polski w Bełchatowie. Konsekwentnie pojawiało się słowo „kibol”. Gazeta Wyborcza wykazała się konsekwencją. Jej brak zarzuciła KP, dając tym samym sygnał, że wciąż będzie pełnić rolę strażnika moralności na polskich stadionach. Ale samotny strażnik to niewdzięczna rola. Warto przypomnieć, że inaczej walczy się w świecie pełnym zła, gdzie nikt nie wykazuje chęci poprawy.

Taka trochę jest polska piłka. Pewne rzeczy, nawet te sprawiające, że niektórzy nigdy nie przyjdą na stadion, są jej stałym elementem. Trzeba umieć dopasować się do pewnych standardów zachowań. Na stadionach jest miejsce dla każdego kto to rozumie. Lech Poznań wydaje się współpracować z klubem prawie perfekcyjnie. Jeździ po całej Europie bez (większych) skandali. Gazeta Wyborcza nie akceptuje tego, że to kibice dyktują w pewnych sprawach warunki np. jeżeli chodzi o dystrybucję biletów na wyjazdy.Założenie, że to się zmieni jest utopią tak długo, jak w Polsce będzie funkcjonował zorganizowany ruch kibicowski.

Jedno jest pewne, z grona podmiotów, które chcą go zniszczyć odpadł (póki co) jeden duży gracz, koncern mediowy i właściciel jednego z najlepszych klubów w Polsce. Czy inni przeciwnicy kiboli pójdą za nim?

Problem chuligaństwa, czyli dlaczego Polska nigdy nie będzie Anglią

Z problemem chuligaństwa stadionowego mamy do czynienia od bardzo dawna.
Z mojej perspektywy (osoby, która zaczęła interesować się piłką jakieś 13 lat temu) zadymy towarzyszyły meczom piłkarskim od zawsze. Szczerze mówiąc stały się one dla mnie pewnym, specyficznym elementem tego sportu. Podchodzę do tego zagadnienia podobnie jak do komarów w lecie, czy kataru w zimie. Czyli, „może lepiej gdyby ich nie było, ale i tak będą, więc chyba trzeba to zaakceptować.” Jest jednak w tym kraju (i chyba w każdym kraju, gdzie występuje zjawisko chuligaństwa stadionowego) grupa (jaka grupa? rzesza!) ludzi, którzy chcą to zjawisko za wszelką cenę wyplenić. Należą do nich: politycy, policjanci, prezesi klubów, działacze, piłkarze (chyba można tak powiedzieć, chociaż oni raczej promują już rozpoczęte inicjatywy niż tworzą nowe), dziennikarze oraz niektórzy artyści.


Oczywiście, jest też wielu „porządnych obywateli”, którzy ową walkę z chuligaństwem popierają, jednak poza deklaracjami nie podejmują żadnych działań. Ktoś powie: „Właśnie źle, takie inicjatywy powinny wychodzić od ludzi, a nie polityków, działaczy czy policji.” Mnie osobiście zupełnie to nie dziwi, gdyż ci porządni obywatele zazwyczaj nie chodzą na mecze, dlaczego więc mają tracić czas na takie działania. Nie zrozumcie mnie źle, wśród kibiców na pewno są osoby, które w jakiś sposób popierają walkę z chuliganami i manifestują to, np. poprzez różne okrzyki, gdy dochodzi do rozróby. Sądzę, że jeżeli ktoś regularnie chodzi na mecze i jeszcze się nie zniechęcił to albo zaakceptował dany stan rzeczy, albo nauczył się ten problem ignorować, albo sam jest chuliganem.

Gdy ktoś porusza zagadnienie chuligaństwa w Polsce często gęsto pada przykład Anglii. „Im się udało, czemu u nas nie może być tak samo?”. „Anglicy mieli najbardziej agresywnych chuliganów, a teraz na mecze przychodzą rodziny z dziećmi.” Tego typu głosy pojawiają wśród publicystów i różnego rodzaju ekspertów. Osobiście sądzę, że takie porównanie jest zupełnie bezsensowne.

Po pierwsze, w Anglii awantury stadionowe miały miejsce już w latach 60tych (w Polsce oczywiście też, ale nie na taką skalę), więc umówmy się, że mieli trochę czasu żeby się „wyszaleć”. W Polsce apogeum tego typu zajść to początek lat 90tych.

Po drugie, poziom piłki w Anglii jest o duuuuużo wyższy niż w Polsce. Tak więc, przychodząc na mecz można rzeczywiście oglądać fajne widowisko, a nie (tak jak ma to miejsce u nas) 22 facetów kopiących piłkę. Angielskie kluby od lata wiodą prym w rozgrywkach europejskich, polskie co roku zawodzą. Nie chcę tu nikogo usprawiedliwiać, ale umówmy się, że można w tym kraju być sfrustrowanym i chcieć kogoś pobić.
Po trzecie, (w sumie to powinno być po pierwsze) kto powiedział, że a Anglii skończono z chuligaństwem!!!??? Błagam, na stationach tak, ale poza nimi cały czas dochodzi tam do awantur, ustawek, prowokacji, walk w trasie. Ktoś powie „Jest lepiej niż było kiedyś.” Cholera, w Polsce też jest lepiej niż w latach 90tych. Ktoś powie „Przynajmniej nie leją się na stadionach”. Jeżeli już to mniej się leją, bo jeszcze w 2001 roku było naprawdę ostro.



Chuligaństwo stadionowe z pewnością będzie tematem jeszcze niejednego tekstu na moim blogu. Na koniec jeszcze filmik dla tych wszystkich, którzy wierzą w to, że awantury mają miejsce tylko w takich krajach jak nasz i że wielkie imprezy przebiegają spokojnie.


Gdy kibice wbiegli na murawę było słychać gwizdy. Podejrzewam, że organizatorzy poważnie się spocili, jeszcze kilka chwil i sytuacja mogłaby wyrwać się spod kontroli. Tak jak poza stadionem… . 



Musimy zatem szukać innego wzorca, bo Wyspy Brytyjskie nie mogą stanowić przykładu "kulturalnego kibicowania". 
 

1 do 0, czyli jak mistrz Polski przegrał w Pradze Czeskiej

Tak kątem oka jednak oglądałem tego Lecha grającego ze Spartą. Muszę przyznać, że drużyna z Wielkopolski grała momentami lepiej niż mistrz Czech. Bramki jednak nie strzeliła, a jej piłkarze kładli się szukając faulu zamiast konstruować ataki. Uwagę zwracał twardo grający Bony Wilfried. Napastnik z Wybrzeża Kości Słoniowej cały mecz obijał obrońców Lecha ale to Erich Brabec dał Sparcie prowadzenie, a w efekcie wygraną.

Należy odnotować, że kibice Lecha zaprezentowali się dużo lepiej niż gospodarze. Ci niezbyt tłumnie przyszli na mecz, przez co stadion świecił pustkami. O zorganizowanym dopingu z ich strony nie mogło być mowy. Co ciekawe, Sparta nie reagowała jakoś specjalnie na zaczepki ze strony Lecha. Kiedyś słyszałem, że to jedna z lepszych ekip w Czechach, ale to chyba chodziło o innych kibiców… . Lechici z pewnością żałują, że piłkarze, których wspierali nie dostosowali się do ich poziomu. Tak czy siak na wyjazd z pewnością narzekać nie mogą. Podobno padało, ale Praga jest blisko, jest piękna i wiara z Poznania raczej się nie nudziła. Wakacje fajne, ale polska piłka znowu dostaje po dupie. Na własne życzenie mistrz Polski musi rozegrać teraz trudny rewanż w Poznaniu.

wtorek, 27 lipca 2010

Polska piłka, czyli mural Pawła Stręka

Polska Piłka, tak nazwał swój projekt student ASP Paweł Stręk. Zajmujący całą ścianę przy wyjściu z metra Centrum mural zawiera elementy folkowe, piłkarskie, zwierzęce oraz … chuligańskie. O ile żubry i muchomory nie są często widywane na boiskach ekstraklasy to scenka przedstawiająca policjanta celującego z pistoletu gazowego do zamaskowanych mężczyzn nie stanowi rzadkości. Autor namalował wiele motywów patriotycznych. Nic dziwnego, jak sam powiedział praca przedstawia reprezentację Polski. Tą odnoszącą sukcesy - mural pokazuje szczęśliwych kibiców oraz atakujących piłkarzy. A także tą trapioną problemami - chuligani, uciekający przed broniącym jej godności Orłem Białym skorumpowany działacz (taka jest przynajmniej moja interpretacja elementu ściany, na którym człowiek w garniturze ucieka przed atakującym go orłem).

Warszawiacy oraz przyjezdni idący z Dworca Centralnego, z zaciekawieniem spoglądają na pracę śpiesznym krokiem przemierzając Stolicę. Sprawdźcie ją będąc w Centrum.







czwartek, 22 lipca 2010

Wstęp, czyli dlaczego piłka nożna to najlepszy sport na Świecie

Spośród milionów tematów, którym mogłem poświęcić mojego bloga wybrałem właśnie piłkę nożną. Ten niezaprzeczalnie, najbardziej popularny na Świecie sport od lat jest moją pasją, której poświęcam wiele czasu i energii. Nie ograniczam się jedynie do śledzenia transferów czy statystyk meczowych, jestem również aktywnym, jeżdżącym na wyjazdy kibicem. Moją drużyną jest Legia Warszawa. Dlaczego? Powód jest prosty urodziłem się i całe (no prawie całe) życie mieszkam w Stolicy, kocham to miasto, a więc i jego wizytówkę, jeden z najbardziej utytułowanych w Polsce klubów, który jako jeden z nielicznych (dokładniej jako jeden z dwóch) zakwalifikował się do Ligi Mistrzów. Ktoś zapyta - Czemu nie Polonia? Ja odpowiem - Litości… . Ale dosyć, nie chcę żeby moje sympatie klubowe zdominowały ten tekst! 
 
Jak już napisałem wyżej piłka nożna to najbardziej popularny sport, jednak nie wszyscy zgadzają się z twierdzeniem, że jest on również najlepszy na Świecie. Mieszkając w Stanach Zjednoczonych wielokrotnie musiałem udowadniać wyższość futball’u (zwanego w tamtej części świata soccerem (sic!)) nad innymi dyscyplinami takimi jak baseball czy koszykówka. Amerykanie nudzą się, gdy podczas meczu drużyny nie zdobywają po kilka bramek, przyłożeń, koszy czy punktów. Dlatego trudno im było zrozumieć jak można powiedzieć o meczu, który skończył się wynikiem 1 do 0, że był dobry. Nie rozumieli oni jakie to uczucie, gdy wyczekuje się pierwszego gola, a później błaga sędziego żeby jak najszybciej zakończył spotkanie (gdy wygrywa nasza drużyna), albo wznosi modły żeby padła bramka wyrównująca (gdy nasz zespół przegrywa). Nie pojęte dla nich było co rozumiem przez „płynność gry”. W koszykówce, siatkówce czy hokeju zmiany i przerwy są bardzo częste przez co zarówno kibice jak i sportowcy są wybijani z rytmu, co moim zdaniem bardzo psuje całą przyjemność. 

Wreszcie zupełnie obca im była atmosfera panująca na stadionach piłkarskich. Wbrew temu co chcieliby oglądać prezesi niektórych klubów, widowisko jakim jest mecz nie musi (a nawet nie powinno!) ograniczać się do picia Coca Coli, jedzenia hot dogów oraz robienia „Jeeeee” jak wygrywamy i „Buuuuu” jak przegrywamy. Pewne specyficzne napięcie, które towarzyszy spotkaniom piłkarskim (w szczególności tym rozgrywanym między drużynami, których kibice nie darzą się sympatią) stanowi nierozerwalny element tego sportu, dla mnie piękny element. Czy można napisać coś jeszcze aby udowodnić, że piłka nożna to wspaniała sprawa? Może, dla kogoś liczy się świadomość, że taki finał Mistrzostw Świata oglądają miliony ludzi i on jest jednym z nich. Takie specyficzne poczucie wspólnoty nawet, gdy nie grają „nasi”… .

To tyle na początek. Zapraszam do śledzenia kolejnych tekstów na moim blogu